Szczęśliwe zakończenia

Nie pojawią się tu dziś słowa podsumowania ani ranking ubiegłorocznych polecajek. Zamiast tego pogratuluję sobie i wam drodzy Czytelnicy, że udało się nam dotrwać do zakończenia 2020 sezonu naszej ery. Gdyby ten rok był serialem, muzykę do niego napisałaby zapewne Hildur Guðnadóttir. A skóra bohaterów miałaby ten sam niezdrowy popielaty kolor, co ich dresowe spodnie. Ziarniste zdjęcia i przygaszone światło sugestywnie oddawałyby wszechogarniający niepokój i poczucie dyskomfortu.

Zastanawiam się czy obejrzałabym taką produkcję - byłaby zapewne spod znaku quality tv. tytuł składałby się z jednego słowa, sugerując zimną powagę i nienegocjowalną surowość opowieści. Sądząc po dekadenckiej atmosferze i głównych wątkach: społecznego chaosu, ludzkich błędów i krótkowzrocznych decyzji, serial zostałby zrealizowany pod patronatem HBO. Po pierwszym odcinku, w którym w wypełnionych dymem kadrach płonąłby krajobraz australijskiego Outbacku, podczas gdy nieświadomi niczego europejscy turyści radośnie fotografowaliby się na ulicach Wuhan, mogłabym stwierdzić, że to za dużo, że twórców trochę poniosło: wątki mnożą się do granic przesytu, wszelkie schematy filmów katastroficznych i postapokaliptycznych kumulują się w zastraszającym tempie, a do pełnego repertuaru chwytów brakuje tylko społecznych protestów czy szerzącej się rewolty (do czasu).

Mimo wątpliwości, od kolejnych odcinków nie pozwoliłby mi się oderwać gęsty, mroczny klimat i obejrzałabym taki serial w całości - z nosem przy ekranie, gęsią skórką na ciele, nerwowo zachrupując emocje przekąskami.

Na pewno zachwyciłabym się sceną finałową, która wziełaby całą fabułę w ramiona metafory i złożyła u stóp wielkich ponadczasowych przypowieści, każąc spojrzeć na wydarzenia jak na kosmiczne znaki świadczące o zmierzchu ludzkości. Po seansie niewątpliwie miałabym koszmary, opowiadałbym wszystkim, jaki dobry serial widziałam i że koniecznie muszą nadrobić, potem dyskutowałabym o nim przez długie godziny, a ostatecznie umieściłabym go w końcoworocznym podsumowaniu. 

Z perspektywy bohaterki serialu 2020, z rozkoszą pokazałbym sobie widzce środkowy palec i w monologu skierowanym wprost do kamery zawołałabym: a gdzie happy end? Gdzie Spiderman czy inny Chosen One, który w ostatniej chwili za jednym zamachem uratuje świat przed epidemią, rozpadem społecznym i kryzysem klimatycznym? Gdzie ingerencja magii, dzięki której wraz z wybiciem północy nasza kraina na powrót się zazieleni, zalśni w słońcu, zasypana kwietnym konfetti, a my w ogólnej zgodzie i radości zaśpiewamy piosenkę finałową? 

Szczęśliwe zakończenie - określenie przez lata wypluwane z pogardą z ust krytyków, przez kinomaniaków wypowiadane z wymownym przewracaniem oczami.

Zrzucone z piedestału, zdeptane i znienawidzone, wraz z nastaniem rzeczywistości rodem z popkulturowych koszmarów, okazuje się ulubionym, najbardziej utęsknionym filmowym rozwiązaniem akcji dla sarkastycznej, pewnej siebie, pragmatycznej ludzkości w XXI wieku. Utożsamiane z hollywoodzkimi konwencjami, z komercją, z masowością, bo jak zauważył kiedyś David Bordwell, ze stu filmów około sześćdziesiąt zwieńczone jest happy endem. Uważane za stereotypowy wybieg, zbyt oczywisty, zbyt płytki, zbyt przewidywalny, wreszcie swoją naiwnością i stopniem nieskomplikowania kpiący z obycia widza.

Stosowane mechanicznie szczęśliwe zakończenia zostały wyróżnikiem filmowych gatunków, a zakochana para odjeżdżająca w stronę zachodzącego słońca stała się dla kina uosobieniem hollywoodzkiego grzechu pierworodnego - banalizacji filmowych opowieści. Po latach poniewierki, szczęśliwe zakończenie na nowo zawładnęło naszą wyobraźnią: koi nerwy, daje nadzieję i kołysze do snu jako niepodważalny argument, że za siedmioma górami problemów i siedmioma morzami łez jeszcze będzie dobrze. 

Szczęśliwe zakończenie ma twarze gwiazd złotej ery amerykańskiej kinematografii: Gregory'ego Pecka w Śniegach Kilimandżaro czy Urzeczonej, Jamesa Stewarta w Pan Smith jedzie do Waszyngtonu, Audrey Hepburn w Zabawnej buzi i Śniadaniu u Tiffany’ego. Wdzięcznie zamyka filmową opowieść, zaspokajając oczekiwania publiczności - przeciwności zostały zażegnane, zbrodnie ujawnione, złoczyńcy ukarani, a kochankowie padają sobie w ramiona przy dźwiękach kompozycji Bernarda Herrmanna. Happy end oznacza przywrócenie porządku - wszelkie działania bohatera, moralnie lub logicznie wątpliwe nie mają ciągu dalszego, zostają na powrót zamknięte w bezpiecznej, strywializowanej funkcji rozrywki spod sloganu ,,I żyli długo i szczęśliwie”.

Jako narracyjna konwencja szczęśliwe zakończenie odpiera zarzuty oraz ignoruje sceptycyzm, nie dając miejsca na niedopowiedzenia czy odmienne interpretacje. Ustala bardzo konkretne ramy historii i jej odczytań. Już w okresie kina klasycznego twórcy postrzegali te ramy raczej jako więzienne kraty, zniewalające zarówno stojących za kamerą artystów, jak też filmowe postaci - co jeszcze bardziej przyczyniło się do złej sławy takich epilogów. Historia kina stała się kroniką sposobów na przezwyciężenie narzuconych ograniczeń: od komika o kamiennej twarzy Bustera Keatona, którego filmy choć tak zabawne, wciąż polemizowały z utopijnością filmowej rzeczywistosci, po mistrza melodramatu Douglasa Sirka, który poprzez nagromadzenie charakterystycznych motywów do granic sztuczności, doprowadził do przelania gatunkowej czary, pozwalając wypłynąć swym dziełom na wody nowych interpretacji.

Ramy szczęśliwego zakończenia trwały na straży konserwatywnych wartości, szczęściem i pomyślnością obdarowując tylko tych, gotowych wyznawać te same marzenia i ideały, o których śniła dominująca część amerykańskiego społeczeństwa. Do oskarżeń skierowanych przeciwko happy endom dołączył zarzut, że stanowią ideologiczny kaftan bezpieczeństwa. Wszak do dziś najbardziej akceptowalne szczęśliwe zakończenia, które wypełniają nasze serca ciepłem, przywołują do oczu łzy, a na usta uśmiechy, wieńczą filmy studia wyrosłego pod wpływem światopoglądowego konserwatyzmu i konformizmu wobec władzy w okresie Wielkiego Kryzysu - Walt Disney Pictures.

Pod obrazkiem pary zmierzającej w stronę zachodzącego słońca kryją się też inne sceny: chłopak zdobywa serce ukochanej w finale komedii lub musicalu, potwór wskrzeszony w czasie nieudanego eksperymentu zostaje zgładzony w horrorze lub filmie science-fiction, a zagadka sokoła maltańskiego zostaje rozwiązana w filmie kryminalnym, noir, thrillerze. Dobro zwycięża walkę ze złem. Nieustraszony bohater z cudowną łatwością, pokonuje trudności, aby zdobyć wszystko, czego jego serce pożąda.

Piętrzące się problemy w ostatniej chwili wygładzają się w cudowny sposób, gdy twórcy sięgają po ostateczny ruch - zadając decydujące pchnięcie kwestiom prawdopodobieństwa i wiarygodności, powołują się na zasadę deux ex machina. Wszelkie możliwe, przeciętnie spektakularne rozwiązania zostaną skompresowane w tym jednym jedynym shiperbolizowanym afirmatywnym zakończeniu, czyniąc z pucybuta milionera, z nieznoszących się nawzajem postaci idealną parę, wreszcie na granicy mezosfery odwracając trajektorię niszczycielskiej komety pędzącej by zgładzić Ziemię.

Choć obecnie eskapistyczna moc filmowych opowieści wydaje się lekiem na całe zło pochłanianym w dawkach zdecydowanie przekraczających regułę, jeszcze niedawno nagonka na szczęśliwe zakończenie trwała w najlepsze. Ofiarami szczęśliwego zakończenia padły m.in. Małe kobietki Grety Gerwig, których finał choć wzięty w fabularny nawias, opatrzony żartobliwym dopiskiem epilogu na sprzedaż, wywołał falę krytyki, zarzucając twórczyni spłycenie opowieści spod pióra Louisy May Alcott, ignorowanie obecnych w pierwowzorze akcentów, wreszcie zaserwowanie publiczności zbyt lekkiej i przyjemnej opowieści.

Podobne zarzuty spotkały La la land - musicalowy hołd dla kina okresu klasycznego. Odrealnienie, nostalgia, pogłębianie stereotypów, konserwatywne przesłanie, brak dystansu wobec hollywoodzkiego światka, brak krytyki wobec wymagającego głębokich zmian systemu stanowiły oręże w walce przeciwko filmowi Damiena Chazelle’a. Bo jest jeszcze jedna cecha charakterystyczna szczęśliwych zakończeń - starzeją się - odbijają nadzieje, marzenia i ideały swoich czasów, określonej grupy odbiorczej.

Uzależnione są od priorytetów, niepokojów i oczekiwań danego społeczeństwa.

Oglądane w innym miejscu, w innym czasie nie będą wzruszać - będą obrażać, krzywdzić, oburzać - zamienią się w przeciwieństwo shiperbolizowanego szczęścia - w monstrum złożone z uprzedzeń, niechęci, wąskich horyzontów, wreszcie w symbol minionej propagandy wyznaczającej swoje podziały dobra i zła, jednych wynoszące na piedestały, z innych czyniące niecnych złoczyńców. 

Losy filmowych happy endów okazują się błądzeniem w poszukiwaniu utopijnej krainy w świecie racjonalistów. Dlatego Drodzy Czytelnicy, w 2021 roku nie życzę wam szczęśliwych zakończeń rodem z filmów, gdzie spełnione marzenia sugeruje tylko kilka krótkich scen w epilogu. Życzę wam by każdy plot twist w nowym roku kierował was tam, dokąd zmierzacie, by przygrywała wam ścieżka dźwiękowa z filmów Taiki Waititego, by Wes Anderson zaplanował wam scenografię, a Tom Ford kostiumy. Żyjcie skąpani w miękkim ciepłym świetle, a z ust niech płyną wam kwestie godne Oscara. Życzę wam mnóstwo filmowych i serialowych odkryć, seansów w ulubionym kinie i tego, byśmy wszyscy doczekali się tej Diuny.

Przeczytaj także:

Autor

Magister filmoznawstwa, podróżniczka, pasjonatka surfingu, niespokojny duch. Współpracuje ze Stowarzyszeniem FilmETER. W zeszłym roku oglądała filmy drogi i pędziła autostopem na Festiwal Filmowy do Cannes. Teraz śni o Australii, tęskni za Portugalią, a w smutnych pandemicznych bezkinowych czasach na pocieszenie ogląda głównie swoje ulubione filmy. W koło.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Would love your thoughts, please comment.x