[Viennale] Zadecyduj, widzu, o mojej winie – „Saint Omer”, reż. Alice Diop

W rytm powiedzenia „Życie pisze najlepsze scenariusze” oraz inspirując się prawdziwymi wydarzeniami, Alice Diop postanowiła postawić przed potencjalnym wyrokiem nie tylko bohaterkę „Saint Omer”, ale również i wszystkich widzów. Niektórzy próbę tę odbiorą z niemałą aprobatą, inni zaś kompletnie odrzucą starania reżyserki. Ja zaś plasuję się idealnie pośrodku tego całego zgromadzenia.

Film opowiada o dwóch kobietach. Jedna z nich, Rama, młoda pisarka i wykładowczyni, zasiada wśród publiki podczas sprawy sądowej tej drugiej. Oskarżona, Laurence, domniemanie porzuciła swoją małą córeczkę na plaży, skazując ją tym samym na śmierć.

W tej aferze to Rama została moim przewodnikiem - towarzyszyłem jej w środku i poza sądem, widząc, jak sama poddaje w wątpliwości własne priorytety i tożsamość. Laurence z kolei robiła wszystko, co mogła, by opowiedzieć mi własną historię, a to można z powodzeniem uznać za najlepszy punkt całego filmu. Problem jednak w tym, że wiele spraw wybrzmiewa tu mniej niż powinno: wiwisekcji jawnie podlega współczesne francuskie społeczeństwo i jego zaściankowość, ale Diop nigdy nie wychodzi poza ogólniki, czy to chodzi o sprawę społecznego odizolowania, czy trudnych relacji z matką. Nawet gdy pojawia się kwestia dyskryminacji rasowej, sprowadzona zostaje ona do kilku zdań i, chociaż przewija się przez cały film, pozostaje głównie w domyśle. Rama, mimo że otwiera się przede mną, robi to jakby zza kurtyny, prosząc mnie nie tyle o dyskrecję, a o odwrócenie wzroku. Stoicyzm Laurence, mimo jej bezpardonowości, sprawia wrażenie wyuczonego i wręcz teatralnego. Chociaż taki był zamiar reżyserki, nie sposób nie czuć swego rodzaju znudzenia. Mógłbym przyjąć narrację, że tak właśnie miało być - miałem poczuć się jak na sali sądowej, słuchać suchych faktów i wydać wyrok na ich podstawie. Wszak historia inspirowana jest faktami. Tylko czy to wystarczy, żebym uznał film za więcej niż niezły? Niestety nie.

I choć brakło mi przy oglądaniu filmu emocji - szczerze mówiąc, jakichkolwiek - nie mógłbym nie docenić surowości jego zdjęć i całego tego sądowego spektaklu.

Pełno tutaj długich ujęć, głoszonych monologów (mowa kończąca Obrończyni oskarżonej? Brawa!) i pytających spojrzeń, a same aktorki grają nadzwyczaj przekonująco, nawet jeśli scenariusz wymaga od nich wiecznego stonowania. Siła ich warsztatu nie polega w tym wypadku na gestykulacji, a na spojrzeniach, które niekiedy pozwalały mi zajrzeć w ich dusze.

„Saint Omer” zostało niedawno ogłoszone jako francuski kandydat do Oscara. Wcale mnie to nie dziwi, wszak to film zaangażowany i ważny społecznie, dla mnie jednak co najwyżej niezły i, jak na zasłyszane w świecie filmu opinie, trochę zawodzący. Wiem też, że znajdą się osoby, które zachwyci i takie, które podobnego kina potrzebują. Życzę im, żeby same mogły doświadczyć tego procesu - ale nie na ławie oskarżonych.

Autor

Absolwent filmoznawstwa, z zawodu kucharz, czasem korektor komiksów i tłumacz. Wielki miłośników popkultury i historii Japonii, widz horrorów, kina queerowego i wszystkie, co związane z jego ulubionym studiem A24. W filmach najważniejsze są dla niego uczucia, jakie w nim wywołują, immersja kinowego doświadczenia i możliwość obcowania z odmiennymi kulturami. Jego ulubionym filmem jest kontrowersyjne „Spring Breakers”, które w 2013 roku otworzyło mu oczy na kino. Od tamtej pory łaknie coraz to nowszych filmowych doświadczeń. Do jego ulubionych twórców należą Gregg Araki, Dario Argento i Xavier Dolan.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Would love your thoughts, please comment.x