Polskie kino o Bałtyku

Tekst z miłości do kina i helskich plaży. #godzinadlabałtyku

Próbuję wyłowić nadmorskie krajobrazy z worka popkultury - jakikolwiek wizerunek polskiego wybrzeża, pod którym mogłabym się podpisać, powiedzieć ,,Oto właśnie jest mój Bałtyk”. O uwagę natychmiast zaczynają upominać się piosenki - ,,Chałupy welcome to”, ,,Historia jednej znajomości”, ,,Już nie ma dzikich plaż” - repertuar zapamiętany z wakacyjnej audycji Lata z radiem i z pasją przywoływany przez muzykantów na niejednym molo. Ale przecież szukam wizualnych przedstawień, punktu zaczepienia, który pozwoli mi swobodnie przejść na grunt kina, połączyć żywioł wody z kulturową strukturą. Poszukuję czegoś, co nada plenerom rys tożsamości. Do głowy przychodzą mi tylko nijakie pocztówki, na których grubiutki, pochyły napis ,,Pozdrowienia znad morza” ma wyrażać ciepłe myśli słane z urlopu.

Albo kampanie reklamowe biur podróży zachęcające do wyjazdu na sam kraniec świata, byle jak najdalej od walki na śmierć i życie o terytorium otoczone pstrokatym parawanem. Wreszcie wizja wystrojonych w sandały i skarpety ,,Polaków Cebulaków” w kolejce do smażalni ryb. Zupełnie jakby nadmorskie pejzaże wyłaniały się z mgły niepamięci wyłącznie w takiej zhiperbolizowanej, potwornej formie: metropolie z folii i brezentu wyrastają wśród wydm, a na ich tle rozgrywa się koszmar monstrualnej polskości zrodzonej z kompleksów, samopogardy i samoudręczenia. Jakby jedynie ucieczka daleko stąd, gwarantowała bezwstydny relaks bez poczucia zażenowania, za to z delikatnym posmakiem glamour w ustach. Jakby to 770 kilometrów linii brzegowej nie miało czym zachwycić.

A doskonale wiem, że tak nie jest. Przecież wracam tu, gdy tylko mogę i wciąż tęsknię za szumem fal, zapachem sosen i bryzą przenikającą na wskroś. Nasze morze, jak pieszczotliwe nazywamy Bałtyk, zostało jednym z krajobrazów-symboli narodowej tożsamości, poruszającym w sercach nutę nie tyle rzewną, co wprawiającą w zadumę. Ta więź zlepiona z tysięcy mikrowydarzeń, z nostalgii, z zachwytu, wreszcie z symbolicznych morskich konotacji związanych ze spokojem, oczyszczeniem wydaje się niemal metafizyczna. 

Choć przecież morski pierwiastek duszy polskiej nigdy się nie skrystalizował, a bałtycki pejzaż funkcjonował poza konwencjami: wzburzone fale kontrastowały z idyllicznym pojęciem ładu, skonkretyzowanym w obrazie dworku szlacheckiego jako wiejskiej Arkadii.

Poeci rzadko opiewali siłę i potęgę żywiołu, sprowadzając Bałtyk do funkcji służebnej: morze częściej umacniało siłę metafory, niż stanowiło przedmiot opisu. Jako droga morska Bałtyk nie wzbudzał podziwu na tle imperiów zbudowanych na żeglarskim płótnie i kartografii, bitwy morskie nie zapisały się złotymi głoskami. Wreszcie historia XX wieku: wakacje 1939 jako ostatnie dni bez wojennych blizn czy wydarzenia w Stoczni Gdańskiej o wymiarze donioślejszym niż marynarskie opowieści. 

Naturalny krajobraz wydaje się całkowicie obojętny wobec polityki, historii czy wyobrażeń - brzeg morza okazuje się nieprzekraczalną granicą między znanym, oswojonym a tajemniczym, dziwnym, obcym. Stonowane kolory, harmonia i spokój bijące od wodnej toni nijak nie przystają do klisz opisujących swojskie podwórko. To za bardzo kosmopolityczny widok: w wodnej toni mogą kryć się królestwa zarówno Neptuna jak też Aquamana. Nastrojowe pejzaże rodem z filmów Victora Sjostroma w słoneczny dzień mogą okazać się tłem walki z krwiożerczym rekinem albo kwintesencją buntu niczym w 400 batów. Kuter rybacki może wpaść w sidła Gniewu oceanu lub ruszyć śladem Moby Dicka. Zamiast Sienkiewiczowskiego Latarnika ratującym życie światłem mogą zarządzać panowie z The Lighthouse. 

Zbyt uniwersalne te bałtyckie plenery by opowiadać o umiłowanej przez reżyserów Polsce pijaństwa i patologii, toksycznych relacji i społecznej degrengolady. Za mało tu betonu, za mało mgły, za mało zszarzałych twarzy i ciemnych ubrań, za mało ciasnych mieszkań, i zrujnowanych gospodarstw. Zamiast zgniłej stagnacji, bałtycki pejzaż to polska kronika wypoczynku, obyczajowość wczasowa, wakacyjny splendor. To krajobraz z marzeń i snów obiecujący oddech wolności i obmycie z błota  codzienności. Przybywa się tu z zewnątrz, trochę jak do zaczarowanej krainy, bo tylko w letnie miesiące, gdy przybrzeżne miasteczka kipią energią i oferują wszelkie oblicza relaksu. Wyjeżdża się nim czar pryśnie, a wioski pogrążą się w letargu. Pomorze w polskim kinie wydaje się pozbawione dnia codziennego, owszem życiem tętni Trójmiasto, ewentualnie Szczecin, lecz pustka morskiego krajobrazu zagarnia pozostałą przestrzeń. Filmowe spacery brzegiem morza przypominają więc balansowanie między realnością i snem. Bałtyckie krajobrazy okazują się tłem wielkich emocji rodem z kina gatunków, nostalgicznych powrotów do przeszłości, wreszcie zwrotem ku indywidualnemu doświadczeniu. 

Wzburzone morze uczuć

Ludzkie namiętności na tle morskich sztormów i powstającego nad Zatoką Gdańską nowoczesnego portowego miasta stały się kanwą Zewu morza Henryka Szaro. Fabuła dzieła kina niemego efektownie łączy wątek miłosny z sensacyjną intrygą bazującą na motywie żeglugi. Nastrojowe ujęcia księżycowej nocy nad morzem korespondują z uczuciowymi rozterkami młodego oficera na statku handlowym, który musi wybrać między córką pracodawcy a przyjaciółką z dzieciństwa. Dwugodzinna superprodukcja z lat dwudziestych skierowana do szerokiej publiczności, stawia na dynamiczną akcję obfitującą w spiski i pościgi rozgrywające się w nadbałtyckich plenerach. Na pokładzie statku patos i melodramatyzm splatają się z wielką przygodą, okręty noszą nazwy na cześć ukochanych, a zew morza i zew serca stają się tym samym. 

Spektakl nieporozumień i zazdrości z szumem fal w tle powraca w Rapsodii Bałtyku. Miłość do jednej kobiety staje na przeszkodzie przyjaźni lotników służących w eskadrze wodnopłatowców marynarki wojennej. Film Leonarda Buczkowskiego nawiązuje do popularnego w latach trzydziestych wizerunku Gdyni jako okna na świat i wizji prężnie rozwijającej się polskiej marynarki wojennej. Angażująca emocje widza fabuła bogata w scenki rodzajowe z życia marynarzy, dowody odwagi oraz akty poświęcenia wzmaga sympatię dla polskiej marynarki. 

Morze jako metafora ludzkich afektów stanowi też osnowę fabuły Wraków - dramatu psychologicznego rozgrywającego się w środowisku gdyńskich nurków ze Zbigniewem Cybulskim w jednej z głównych ról. Pracujący przy wydobyciu wraków przyjaciele Antoni i Rafał konkurują o względy tej samej dziewczyny. Etyczny wymiar rywalizacji zostaje postawiony w wątpliwość, gdy podczas podwodnej akcji dochodzi do wypadku, w którym Rafał zostaje ciężko ranny, a Antoni wydaje się głównym podejrzanym odpowiedzialnym za tragedię. 

Romantyczny pejzaż targanego sztormem Bałtyku na gruncie kinematografii zlewa się z mitem Gdyni ,,Miasta z morza”. Czerpanie z kina gatunkowego zwłaszcza z filmu sensacyjnego i melodramatu nadaje utworom hollywoodzki sznyt korespondujący z wizerunkiem międzynarodowego bałtyckiego portu. Surowy morski krajobraz nie jest jednak wyłącznie metaforą ponadczasowych uczuć, lecz jak nawet wskazują tytuły dwóch wspomnianych filmów, osobnym bohaterem wzbudzającym podziw swą potęgą i dzikością, od którego zależne są nie tylko losy postaci, lecz cała diegetyczna rzeczywistość.

Kurort

Po odzyskaniu niepodległości i uzyskaniu dostępu do morza wreszcie miało spełnić się marzenie o nadbałtyckich kurortach. Ich symbolem została Jurata - wysmakowana,  luksusowa, odwiedzana przez towarzyską śmietankę. Choć po II Wojnie Światowej ekskluzywność została zdeklasowana, letniskowe miejscowości nadal zachowały urok odskoczni od szarej rzeczywistości. Spacerująca plażą Elżbieta Czyżewska w kostiumie niczym z zachodniego żurnalu wydaje się kwintesencją podkolorowanej rzeczywistości, próbującej przetworzyć cepeliowskie warunki przez filtr zagranicznego blichtru. W Żonie dla Australijczyka lokalny folklor, oceaniczne statki i gdyńskie wybrzeże łączą się w laurkę zachwalającą polski raj ,,Małej stabilizacji”, którego nie zastąpi nawet wyjątkowość kontynentu na południowej półkuli. 

Widma z wakacji nad Bałtykiem nawiedzają też Zabij to i wyjedź z tego miasta. U Mariusza Wilczyńskiego pocztówkowy relaks na plaży przekształca się w straszydło obojętności i rutyny. Wyzuty z ludzkich cech tłum dokonujący weekendowej inwazji na pomorskie dworce pozostaje niezauważony przez beznamiętną dróżniczkę i zagarniającą filmowy świat apatię.  Wyśpiewywane na cały głos wersy piosenki ,,Morze nasze morze” zamierają pożarte przez znieczulicę .  

Hel Pawła Tarasiewicza i Katarzyny Priwieziencew całkowicie zrywa z wizją słonecznego beztroskiego letniska, pełnymi garściami czerpiąc z nastroju filmów Lyncha i odizolowania wpędzającego w szaleństwo rodem ze Lśnienia. Balansując na granicy thrillera i horroru, twórcy próbują ubrać w filmową formę miejskie legendy i stymulującą wyobraźnie nazwę miejscowości na krańcu Polski.  Półwysep po sezonie z obumarłymi polami kempingowymi, pustymi ulicami i hulającym wśród sosen wiatrem wzmaga aurę niesamowitości i zrodzonego z osamotnienia obłędu, stając się głównym bohaterem w filmie o śledztwie w sprawie tajemniczego morderstwa. Filmowy Hel to odcięte od świata odrealnione miejsce - pułapka, gdzie szwankuje pamięć, gdzie zaciera się poczucie czasu i przestrzeni.  

Pod powierzchnią radości i beztroski dziesięciodniowego urlopu skrywa się drugie oblicze letnich kurortów - turystyczny chaos, głęboko skrywane pretensje eksplodujące w cieniu parawanu.

Tłumy na wczasach nad Bałykiem pozbawiają doświadczenie indywidualnego charakteru, tłumią zmysły, atakują ogromem bodźców. Z drugiej strony sezonowość kurortów okazuje się źródłem niepokoju w opustoszałych, pogrążonych w letargu letniskach chyba tylko diabeł mówi dobranoc. 

Ukojenie

Ład bałtyckiego krajobrazu zawieszonego w czasie, niesie ze sobą nieuchwytne poczucie bezpieczeństwa. Samotne plaże okazują się schronieniem przed koszmarami przeszłości, społeczeństwem, niepewną przyszłością. Pas piasku pomiędzy morzem a cywilizacją to egzystencjalne nigdzie, oferujące ogrom możliwości, a przede wszystkim obiecujące nowy początek. Zaledwie kilka kroków dzieli od morskiej kąpieli - rytuału oczyszczenia obmywającego z tego, co minione. Subiektywizm zwycięża nad czasem linearnym, a wewnętrzne przemyślenia wypełniają otwartą przestrzeń. 

Morze, wydmy, mężczyzna i kobieta pod niebem przeszywanym hukiem odrzutowców.

Poza nimi żadnej żywej duszy w promieniu wzroku. Ascetyczna sceneria Ostatniego dnia lata odzwierciedla wewnętrzną pustkę bohaterów. Młodzieniec rozczarowany fałszem otaczającego go świata, szuka oparcia w relacji ze starszą kobietą, która zamiast bezgranicznego oddania i płomiennego romansu, może ofiarować mu tylko trochę zrozumienia i kilka  wspólnie przeżytych godzin na pustej plaży. Rozgoryczone przeszłością, zmęczone postaci nie znajdują w sobie dość nadziei i siły by rozpocząć nowy związek. Ich ślady prowadzą wprost w morskie odmęty - nie dowiemy się czy w akcie samobójstwa, czy by dokonać religijnego odrodzenia poprzez zanurzenie w wodzie. Bałtycka sceneria sprzyja kontemplacji, intymny portret psycholoczny bohaterów, którzy nie potrafią odnaleźć się w codzienności, okazuje się swoistym rozliczeniem z przeszłością, zamknięciem pewnego etapu twórczości Konwickiego.

Bałtyk jako przestrzeń niezależna od społecznych i cywilizacyjnych zmian stanowi również schronienie dla tytułowych Dwóch ludzi z szafą - bohaterów słynnej etiudy Romana Polańskiego. Wynurzający się z fal mężczyźni dźwigający dwudrzwiową szafę i przemierzający świat w poszukiwaniu swojego miejsca, wszędzie spotykają się z wrogością, brakiem akceptacji, przemocą. Odrzuceni przez społeczeństwo, wracają do morza. ,,Groteskowy żart o dwóch sympatycznych, łagodnych i nieporadnych ludziach niosących wielką szafę z lustrem staje się poruszającą opowieścią o napiętnowaniu innością o rozpaczliwej próbie asymilacji, odrzuceniu i nietolerancji” - napisała o etiudzie profesor Grażyna Stachówna w.  Morze kontrastuje tu ze społecznymi regułami, potępiającymi odmienność, lecz przymykającymi oko na szerzące się wkoło zło. Naturalny krajobraz to przestrzeń wolną od konwenansów i ograniczeń cywilizacji. 

W poświęconym surfingowi dokumencie Lost at Sea: The Baltic ucieczka na opustoszałe wybrzeże okazuje się drogą do samopoznania i źródłem refleksji nad rolą żywiołu w życiu. Bałtyk jako ostoja wolności i indywidualizmu, przypomina utopię, kuszącą swobodą i niezależnością. Poszukujący idealnej fali bohaterowie filmu Marii Lubicz-Łapińskiej odkrywają morski krajobraz  na nowo, odsłaniają jego zupełnie inne, chyba dopiero od niedawna eksplorowane oblicze - unikalnego surfingowego spotu, z jednej strony surowego, lodowatego i kapryśnego, z drugiej, świeżego, zaskakującego, funkcjonującego poza szlakiem komercyjnych destynacji. Przepiękne kadry eksponujące ogrom i nieprzewidywalność morskich fal, przeplatają się z nastrojowymi ujęciami płonących ognisk i nadmorskich samotni - zmagające się z falami i zimnem postaci w pełni przeżywają bałtyckie ,,Dni Barbarzyńców”. Dla lokalnych fanów sportów wodnych polskie wybrzeże wydaje się radosną krainą spełnionych marzeń i przywróconej równowagi - morską Nibylandią kusząca obietnicą przygody, nęcącą beztroską i swobodą. Bałtyk wolny od nadmuchiwanych flamingów i kolejek po gofry daje możliwość kontemplacji świata natury i uczynienia z  żywiołu źródła wewnętrznej harmonii. 

W polskiej kinematografii Morze Bałtyckie to przypływy wspomnień i fale nostalgii, to sprzeciw wobec szarej codzienności, ucieczka w odrealniony świat z fantazji i snów. Na tle przybrzeżnych wydm wszystko wydaje się pełniejsze, bardziej wyraziste - klimat buntowniczej młodości przy dźwiękach punkrocka we Wszystko co kocham czy niemożliwy przecież przejazd dorożką z pustej plaży na gdańską Starówkę, stanowiący w istocie kolejny atrybut fantazyjnego świata, którym otaczają się uciekający przed PRL-owską rzeczywistością bohaterowie Do widzenia, do jutra. Uspokajający szum fal stanowi tło dla kameralnych historii gdzieś z pogranicza wyobraźni i rzeczywistości, pogłębionych portretów psychologicznych lub alegorycznych opowieści. Krajobrazom wybrzeża bliżej do metafor niż ,,polskiego bagna” - obsesyjnego leitmotivu współczesnego kina.

Z drugiej strony wydaje się, że to pejzaż braku - nie istnieje, jeśli nie zostanie nań nałożony filtr subiektywnego spojrzenia.

W wyobraźni zbiorowej brakuje morskich stereotypów - niedostatek opisów przypomina trochę brak instrukcji obchodzenia się z tym pejzażem: można wrzucać go w gatunkowe konwencje, ubrać w aurę baśniowości, uczynić obrazem mentalnym, lecz właściwie nie wiadomo, co jeszcze można z nim zrobić. Może to niestałość i żywiołowość tej przestrzeni wzbudza w twórcach lęk, może oddalenie od centralnych tematów polskiego kina, filmowy język wciąż poszukuje sposobu by uczynić krajobrazy Bałtyku namaclnymi, by obdarzyć je świeżością morskiej bryzy, by przy pomocy kamery uchwycić rześkość przypływu. 

Przeczytaj także:

Autor

Magister filmoznawstwa, podróżniczka, pasjonatka surfingu, niespokojny duch. Współpracuje ze Stowarzyszeniem FilmETER. W zeszłym roku oglądała filmy drogi i pędziła autostopem na Festiwal Filmowy do Cannes. Teraz śni o Australii, tęskni za Portugalią, a w smutnych pandemicznych bezkinowych czasach na pocieszenie ogląda głównie swoje ulubione filmy. W koło.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Would love your thoughts, please comment.x