Historia magicznego powrotu do kin

W trakcie pandemii chyba najbardziej tęskniłem za doświadczeniem oglądania filmów w kinie. W czasach “normalnych” była to jedna z moich rutynowych czynności, która zawsze zapewniała mi masę rozrywki, łez, a także pozwalała oderwać się od codzienności. Zastanawiałem się, za czym najbardziej tęskniłem: za specyficznym zapachem moich ulubionych kin studyjnych, za wielkim ekranem? A może za swobodą wypłakania się w ciemności lub śmiania do rozpuku pozostając względnie anonimowym widzem? Doszedłem do wniosku, że cała magiczna otoczka oglądania filmów w kinie jest absolutnie bezcenna, a seanse domowe nigdy nie będą temu w stanie dorównać.

Kino jest bardzo specyficznym miejscem. Potrafi pochłonąć niemalże każdego widza i sprawić, żeby ten zapomniał o bożym świecie.

To chyba za tym właśnie tęskniłem. Seanse domowe nigdy nie pozwalały mi w pełni się rozluźnić i skupić na fabule, ponieważ oglądałem filmy w miejscu, które utożsamiam z obowiązkami domowymi i od prawie roku z pracą zawodową. W czasach przedpandemicznych ceniłem sobie możliwość zamknięcia się w pokoju i nadrabiania tzw. klasyków na własną rękę. Jednakże pandemiczny brak alternatyw sprawił, że przestałem czerpać z tego jakąkolwiek radość. Tęskniłem za pełnym zatraceniem się w fabule, kochaniem lub nienawidzeniem głównych bohaterów, za wielkim ekranem i świetną foniką.

Kiedy kina zostały otwarte 12 marca, obawiałem się, że dystrybutorzy nie sprostają wyzwaniu i tak naprawdę nie będzie można obejrzeć żadnych premier. Nawet nie wiecie jak się cieszę, że się pomyliłem! Nowe doświadczenia kinowe przyniosły powiew świeżości, śmiech na cały głos i niezwykle angażujące filmy społeczne. Postanowiłem, że podzielę się listą czterech pozycji, które dotychczas były dystrybuowane w kinach i które zdecydowanie są warte obejrzenia.

Obiecująca. Młoda. Kobieta.

Filmy, których fabuła skupia się na protagnoistkach szukających zemsty, są zdecydowanie moimi ulubionymi. Lubię, kiedy narastająca frustracja i złość bohaterów nadają produkcji tempa. I taki właśnie jest ten film!

Główną bohaterką filmu jest Cassandra (w tej roli niezwykle charyzmatyczna i magnetyczna Carey Mulligan). Pewne traumatyczne wydarzenie z przeszłości przekreśliło całą jej przyszłość, a ona dalej nie jest w stanie pogodzić się z tym, co się stało. Spotkanie ze znajomym sprzed lat- Ryanem (Bo Burnham) - otwiera furtkę dla kobiety, by stanąć oko w oko z osobami, które skrzywdziły jej bliską przyjaciółkę.

Film jest niezwykle angażującym dramatem społecznym.

Reżyserka Emerald Fennell nie bała się podjąć trudnych tematów takich jak: mizoginia i victim shaming. Film jest aktualny i zakorzeniony w czasach, w których obecnie żyjemy. Wydaje mi się, że to właśnie dzięki Carey Mulligan produkcja - pomimo ciężaru tematu - jest raczej zabawna i zapewnia masę rozrywki. Cassie, swojego czasu średnio podobająca się kolegom z roku, doskonale zdaje sobie sprawę, co działa, a działa niewiele, wystarczy pociągnąć usta jaskrawą szminką i założyć krótką kieckę. Oraz wypić o jednego drinka za dużo, co służy praktycznie za nieme zaproszenie do łóżka. Tyle że nie. Kobieta zdaje sobie sprawę, że to z jej strony syzyfowa praca, że to swoiste uświadamianie winowajcy podobnie oddolnym działaniem ma działanie doraźne, że przecież, jak mówi popularne amerykańskie powiedzonko usprawiedliwiające nie tylko mniejsze i większe wygłupy, "boys will be boys". Tymczasem dziewczynom zostaje tamten slogan z bazarowej koszulki. "Girlsom" nie wypada "have fun".

Mulligan po prostu dzieli i rządzi w tym filmie i jest poza zasięgiem dla reszty obsady. Jednak nie jest to minus, bo inne postacie stanowią dobre uzupełnienie historii Cassie, łatając luki w jej opowieści, sprawnie ubogacają tę gorycz i złość, którą nosi w sobie bohaterka. To jest również dobre rozwiązanie, które zastosowała Fennell - nie podaje nam łopatologicznie wydarzenia, które zadecydowało o dalszej życiowej drodze Cassandry. Pozwala nam płynnie odkrywać poszczególne fragmenty wraz z rozwojem fabuły, wprowadzając kolejne postacie, które mają za zadanie uzupełnić tę układankę.

Obiecująca. Młoda. Kobieta to film, który w bardzo oryginalny i ciekawy sposób podejmuje się trudnych tematów, przy tym również bawi się różnymi konwencjami gatunkowymi. 

PS. Od premiery filmu w kinach codziennie słucham Stars Are Blind Paris Hilton.

Sound of Metal

Nie pamiętam, czy kiedykolwiek oglądałem film, który z taką wrażliwością i odpowiedzialnością opowiedział historię głuchych osób. Niezwykle satysfakcjonujące jest to, że dalej istnieje pole do eksploracji nowych historii.

Ruben (Riz Ahmed) jest perkusistą. Występuje na scenie u boku swojej partnerki życiowej Lou (Olivia Cooke). Przed dwójką głównych bohaterów stoi olbrzymia szansa zaistnienia w przemyśle muzycznym. Niestety Ruben z dnia na dzień zaczyna coraz gorzej słyszeć, a lekarz potwierdza, że jego zmysł już nigdy nie wróci do stanu wyjściowego. Jedynym rozwiązaniem wskazanym przez doktora jest niezwykle kosztowna operacja wstawienia implantów, jednakże i ta metoda nie daje stuprocentowej gwarancji. Lou decyduje się pomóc partnerowi i zabiera go do ośrodka, który pomaga głuchym osobom.

Największą zaletą tego filmu jest jego immersyjność.

Dźwiękowcy zrobili, co mogli by widz mógł współodczuwać doświadczenia słuchowe głównego bohatera. Czasem jest to pisk, dźwięki o bardzo niskiej częstotliwości, dziwnie przytłumione rozmowy lub prawie nic. Podobnie ma się sprawa w ośrodku dla osób głuchych. W trakcie kolacji, oprócz szelestu opakowań, szurania krzeseł, mlaskania lub dźwięku uderzeń rąk podczas migania nie da usłyszeć się nic. Odpowiedzialność i wrażliwość z jaką Darius Marder (reżyser) stworzył świat przedstawiony chwyta za gardło.

Pomimo tego, że film nie dotyka problemów związanych ze mną bezpośrednio to sam potraktowałem ten seans bardzo personalnie. Przecież niemalże każdy z nas kiedyś znalazł się w punkcie bez wyjścia. Co wtedy robić? Film nie próbuje dawać odpowiedzi na to pytanie, ale w bardzo angażujący sposób pokazuje drogę głównego bohatera do próby przepracowania tego problemu.

Palm Springs

Palm Springs to komedia pełna niebanalnych gagów, ale także opowieść o pętli czasowej. Nie jest to jednak film Davida Lyncha lub Christopera Nolana, dlatego też ten drobny spoiler na pewno nie zepsuje Wam seansu.

Bohaterem „Palm Springs” jest Nyles (Andy Samberg), który na przyjęciu weselnym poznaje Sarę (Cristin Milioti). Gdy coś zaczyna pomiędzy nimi iskrzyć, okazuje się, że Nyles jest… uwięziony w niekończącej się pętli czasu. Przez zbieg przypadkowych wydarzeń jego los zacznie dzielić Sara.

Oczywiście wierzchnia warstwa jest chwilami naprawdę zabawną komedią z twistem, ale nie mija wiele czasu i bardzo szybko uświadamiamy sobie, że nie jest to do końca głupkowaty i wesołkowaty film dla widza oczekującego prostych gagów. Jest gdzieś w głębi „Palm Springs” zaszyty pewien mrok. Filmowa pętla czasu nie jest tu tylko „fabularnym gadżetem”, ale też nośnikiem ciekawych zagadnień. Twórcy mierzą się z motywem piekła powtarzalności w życiu, a sama pętla czasu może się jawić równie dobrze jako zręczna metafora stania w miejscu, życiowego marazmu, znalezienia się w martwym punkcie, z którego nie da się wyjść.

Kompas moralny tego filmu jest z początku niewyraźny, ale im bliżej finału, tym staje się bardziej klarowny. I choć może wydawać się on banalny czy staroświecki, to podany został na tyle bezpretensjonalnie i wiarygodnie, że dociera do nas w pełni sił. Czasami po prostu warto czekać i poświęcić się dla kogoś kto jest tego wart.

Na rauszu

Na rauszu to niemal filmowy esej o dyskretnym uroku pijaństwa, w którym nie zabraknie znakomicie wplecionych w narrację aluzji do muzyki, literatury czy polityki. Na rauszu” to zatem krytyka przesiąkniętej alkoholem kultury, w której staje się on nieodłącznym elementem każdego święta – przeciągnięcie rauszu do doświadczenia codzienności wydaje się zatem tylko logiczną konsekwencją jej założeń.

Bohaterami jest czwórka nauczycieli, którzy zafascynowani teorią, że człowiek rodzi się ze zbyt niskim stężeniem alkoholu we krwi, postanawiają utrzymywać poziom upojenia na poziomie pół promila.

Ma to im pomóc otworzyć się na świat i odnaleźć radość życia. A to bardzo by im się przydało, bo każdy z nich przechodzi jakiś kryzys. Na pierwszy plan wysuwa się historia Martina (Madds Mikkelsen). Jego małżeństwo od dawna jest pozbawione emocji i nie czerpie on już przyjemności z nauczania dzieci. Po małej ilości procentów wszystko się zmienia. Jest szczęśliwy, a o historii peroruje z taką pasją jak nigdy wcześniej. To samo tyczy się jego kolegów. Wszyscy zaczynają się czuć o wiele lepiej. Zaczynają więc pić więcej, więcej i więcej.

Na rauszu to film zaskakująco jednostajny w swej tonacji. Nie ma tu gatunkowego spadku emocjonalnego. Twist fabularny zostaje tu niemal zignorowany. Zbyty kilkoma ujęciami i kwestiami. Brak w tym wypadku roztrząsania tragedii, jej większego wpływu na bohaterów. Reżyser podkręca co chwilę tempo, ale nie zmienia nastroju. Bohaterowie już po skończeniu eksperymentu dostrzegają jego pozytywne efekty. Impreza trwa, dopóki Martin wykona swój finałowy taniec. Jest to bardzo odświeżające podejście do tematu spożywania alkoholu. I w tym tkwi największa siła produkcji. To afirmacja życia, próba innego spojrzenia na kwestie podejmowane przede wszystkim w kategoriach martyrologicznych.

W takim ujęciu tematu, na Vinterberga czekało wiele pułapek. Na szczęście udało mu się je wszystkie ominąć. Duża w tym zasługa Madsa Mikkelsena. Aktor ani razu nie trafia w fałszywe nuty. Uwodzi widzów swoim zawadiackim uśmiechem i tanecznym wyczuciem rytmu. Nawet jeśli reżyser zaniedbuje innych bohaterów, to portret Martina jest tak hipnotyzujący, że bez problemu dźwiga cały film. Nie jest to produkcja idealna, ale na tyle dobra, żeby zapewnić wam rozrywkę i zmusić do przemyśleń.

Miejmy nadzieję, że będziemy mogli przeżyć te emocje ponownie. Życzę Wam cudownych powrotów i do szybkiego zobaczenia na salach kinowych!

Przeczytaj także:

Autor

Korposzczur za dnia, a po godzinach fan wegetariańskiego jedzenia, lomografii, ukulele i literatury pięknej. Wylał morze łez na “Przełamując fale” Larsa von Triera. Z uśmiechem na ustach wspomina każdy z kilkudziesięciu seansów filmu “Shrek” i żywi ogromne przywiązanie emocjonalne do produkcji Pedro Almodóvara. Za najlepszy film uważa: “Fanny i Aleksander” Ingmara Bergmana oraz “Szatańskie tango” ​Béla Tarra.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Would love your thoughts, please comment.x